Kantata o kawie
Prędzej czy później nachodzi w życiu moment, kiedy wakacje przestają służyć do tego, żeby się wyspać.
Oto paradoks czasu. Zanim dojrzejemy i zasilimy szeregi etatowych pracowników, czytaj: w szkole i na studiach, mamy na głowie mniej zajęć, mimo to w dni wolne śpimy do oporu jak po ciężkiej harówce. Wszystko zmienia się po kilku latach pełnowymiarowej pracy. Kiedy dzień w dzień tkwimy w czterech ścianach biura i/lub przed ekranem laptopa, na urlopie stajemy przed dylematem: zalegać w łóżku do południa czy wreszcie trochę pożyć? Ja przeważnie wybieram to drugie. W podróży często nastawiam budzik, choć ciało krzyczy „nie”. Żeby je udobruchać, wyruszam na poszukiwanie kawy.
Być może się starzeję, ale niedawno odkryłam, że mało jest w życiu przyjemności, które mogą się równać ze wstaniem przed wszystkimi, łącznie z towarzyszami podróży. Wczesny poranek to pora dla kotów albo ludzi mających podobne do nich upodobania, czyli tych, którzy nie lubią tłumów. Świt szczególnie dobrze smakuje w mieście. Można wtedy udawać, że całe należy do nas. Ulice jeszcze puste, echo kroków łaskocze uśpione budynki, wścibskie słońce nie wszędzie jeszcze wetknęło swój nos. W szpalerze pozaciąganych rolet na pewno znajdzie się jakaś luka. Kawiarnia.
Poranna wyprawa w poszukiwaniu kawy tylko pozornie jest samotna. W ten napój po prostu wpisane jest towarzystwo. Pijąc kawę nigdy nie jestem sama – w tym samym czasie niezależnie od stref czasowych parują miliony filiżanek, pracując na globalny wynik 400 miliardów filiżanek rocznie spożywanych przez ludzkość. Nie ma sensu licytować się, kto pije więcej, bo nasza drużyna znów mogłaby wypaść blado (statystyczny Polak pije co roku 2,5 kg kawy, a Fin – 12 kg). Po co też wnikać w narodowe gusta (na polskim rynku prym wiedzie kawa mielona). Kompania kawoszy nie zna podziałów. Nazwa drugiego najpopularniejszego napój świata niemal w każdym kraju brzmi podobnie, gwarantując spragnionym zrozumienie nawet w najdzikszych ostępach. Uniwersalny język kawy łączy jej smakoszy nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie.
Odkrycie dobrodziejstw kawy przypisuje się kozom. Legenda głosi, że ok. 850 r. n. e. w Etiopii do przeora miejscowego zakonu zgłosił się pasterz. Przyniósł ze sobą ziarna, po których zjedzeniu jego kozy zdawały się dziwnie pobudzone. Mnisi popróbowali surowych ziaren, ale zdegustowani wyrzucili je do ognia. Po kilku chwilach z paleniska rozległ się wspaniały aromat, a mnisi przygotowali pierwszy w historii kawowy napar, który znacznie podniósł ich efektywność podczas wieczornych modlitw.
Do Europy kawa trafiła na początku XVII w. za sprawą kupców weneckich, którzy podróżowali na Bliski Wschód. Na początku jednak nie zrobiła furory. W 1670 r. Jan Andrzej Morsztyn pisał o niej tak:
W Malcieśmy, pomnę, kosztowali kafy,
Trunku dla baszów, Murata, Mustafy
I co jest Turków, ale tak szkaradny
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza na zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawi gęby!
Nic dziwnego, że pierwsza warszawska kawiarnia, która otworzyła swe podwoje w 1724 r. za Żelazną Bramą, splajtowała. W Wielkiej Brytanii panie wystąpiły z „Petycją kobiet przeciw kawie”, obwiniając kawiarnie o ciągłą nieobecność małżonków w domu, a nawet ich impotencję. Być może oburzenie Brytyjek miało coś wspólnego z tym, że same nie miały do kawiarni wstępu.
Kawowe nastroje w Europie stopniowo uległy poprawie. Na ulicach XVIII-wiecznego Paryża rozbrzmiewały słowa jakobińskiej piosenki, o przekazie zgoła innym niż u Morsztyna:
(…) kawa serca gasi bóle i narządy pieści czule.
Kawiarnie stały się nieodzownym punktem każdego szanującego się miasta. W tamtych czasach na ulicach zamiast neonu z filiżanką musiałabym szukać szyldu w kształcie tureckiego tygielka lub sułtańskiej głowy.
W różnych miastach Europy cierpliwie poluję na stare kawiarnie. Od sterylnych sieciówek wolę przytulne zaułki, gdzie filiżanki wesoło brzęczą o spodki, a mury opowiadają o starych czasach. Moją ulubioną jest chyba lizbońska A Brasileira. Ostatnio szczególnie udane łowy przydarzyły mi się też w Lipsku. Mieszkał tam jeden z najsławniejszych promotorów kawy – Jan Sebastian Bach. Na jej cześć napisał „Kantatę o kawie”, sławiącą słodycz kawy, rzekomo większą niż tysiąc pocałunków. Sam był stałym bywalcem kawiarni Zimmermannschen Kaffeehaus przy Katharinenstrasse. Niewiele później Johann Wolfgang von Goethe bywał w Piwnicy Auerbacha, w której umieścił akcję swojego „Fausta”. Dziś mieści się tutaj kawiarnia Mephisto. Neon w eleganckim pasażu Mädler kusi, ale i grozi. Śpieszę donieść, że serwowany tu napar na szczęście nie jest diabelski.
Innego ranka w Lipsku wybrałam kawiarnię Riquet. Skuszona wspaniałym wejściem ozdobionym przez dwa indyjskie słonie, mimo zimna i mżawki wytrwale czekałam aż punktualnie o 9.00 otworzą się pozłacane drzwi. Wraz z biciem dzwonu na kościelnej wieży popchnęłam klamkę w kształcie litery R. Instynkt mnie nie zawiódł. W XIX w. powstał tu sklep kolonialny, sprzedający kawę, herbatę, kakao i przyprawy. W środku ciężki kontuar z ciemnego drewna, błyszcząca stara kasa, bibeloty art déco. I kilkanaście pustych stolików do wyboru. W ciągu dnia trudno tu o wolne miejsce, ale przecież rano całe miasto jest moje. Zajęłam, jak zawsze, stolik przy oknie. I mogłabym przysiąc, że przy innych widziałam panów we frakach i panie w sukniach.
Na co dzień niestety nie pijam kawy tak stylowo. Czasem muszę zrezygnować z filiżanki, a to nie jest ani przyjemne, ani ekologiczne. Z bezpłatnej londyńskiej gazety, którą czytałam oczywiście do kawy, dowiedziałam się, że w samej Wielkiej Brytanii codziennie co roku do śmieci trafiają 3 miliardy kubków po kawie. Kolorowy nadruk i plastikowa przykrywka sprawiają, że bardzo długo się rozkładają, a tylko 1% z nich poddawanych jest recyklingowi. Naukowcy Edward Kosior i Jon Mitchell znaleźli rozwiązanie tego problemu. Ze zużytych tekturowych kubków wyprodukowali tworzywo o dużej wytrzymałości. Można z niego nawet wytwarzać meble. To byłoby coś dla mnie. Mogłabym na przykład wyspać się w kawowym łóżku. To dopiero byłby paradoks!
Picie kawy w Nowym Jorku to temat na osobny artykuł, a nawet rozdział – już niedługo przeczytacie o tym w mojej następnej książce 🙂
Ten tekst ukazał się w cyklu moich felietonów w magazynie „Poznaj Świat”.
Fot. pixabay.com