Ameryka, Miejsca

Dlaczego jesień w Ameryce jest bardziej kolorowa

Trawa jest zawsze zieleńsza po drugiej stronie płotu, mówi angielskie przysłowie i przeważnie się z nim zgadzam. Ale są wyjątki.

Mam dystans do idealizowania innych krajów i przytaczania przykładów, że za granicą to zawsze lepiej i bardziej się znają. To różowe okulary albo niezdrowy kompleks, który został nam z dawnych czasów. Niekoniecznie też gdzie indziej jest ładniej, bo w Polsce można znaleźć wiele zaskakująco pięknych miejsc, o czym przypomnieliśmy sobie czasie pandemii, zmuszeni do rezygnacji z dalszych podróży. “Cudze chwalicie, swego nie znacie” mówi polski odpowiednik przysłowia przytoczonego we wstępie i to z kolei dowód na to, że nasza ludowa mądrość jest wystarczająco dobra i nie trzeba stale sięgać do innych. Może więc podróże przestały nam być potrzebne, bo wszystko mamy pod ręką? Otóż niezupełnie. Pewne rzeczy i zjawiska są niepowtarzalne i warto wyruszyć w drogę, by je zobaczyć. 

Należy do nich jesień. W Ameryce Północnej jest bardziej kolorowa niż w Polsce i nie musicie mi wierzyć na słowo. To fakt, który udowodniono naukowo. Drzewa w Europie jesienią przeważnie żółkną, w USA i Kanadzie są zaś nie tylko żółte, brązowe i rude, ale też intensywnie czerwone i pomarańczowe. Zdaniem naukowców czerwony pigment widoczny w tutejszych liściach to pozostałość sprzed 35 milionów lat. Na skutek okresowych zlodowaceń drzewa, kiedyś wiecznie zielone, zaczęły tracić liście i przechodzić w stan zimowego uśpienia, aby przetrwać. W Ameryce Północnej, w przeciwieństwie do Europy, pasma górskie, biegną z północy na południe, dzięki czemu powstały między nimi naturalne obszary chronione przed niskimi temperaturami. W tych miejscach przetrwały nie tylko drzewa, ale też żerujące na nich insekty. Intensywny czerwony barwnik (produkowany do dziś) miał je odstraszać. W Europie pasma górskie biegną ze wschodu na zachód, dlatego nie powstały tu podobne enklawy chroniące przed mrozem. Niebezpieczne insekty wyginęły, dlatego współczesne drzewa nie próbują się przed nimi bronić i nie przybierają tak intensywnych barw. Nie jestem biologiem, więc nie wiem, na ile ta zawiła teroria jest prawdziwa. Ale jesień w Ameryce naprawdę jest bardziej kolorowa niż gdzie indziej. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Sama nazwa “Indian summer” zwiastuje bogatszą paletę barw niż nasze babie lato, bielące się pajęczynami.

Deerfield w stanie Massachusetts

Skoro jesteśmy przy kolorach, to w zależności od szerokości geograficznej różnią się nimi także woda i światło. Wie o tym każdy miłośnik zórz polarnych – tych niestety próżno u nas szukać. Tak jak ognistych zachodów słońca znad afrykańskiej sawanny albo bielszego odcienia bieli lodowców z dalekiej Północy. Bałtykowi daleko od lazuru Morza Śródziemnego i turkusu ciepłych oceanów. Daleko mu nawet do chłodnego Atlantyku, ale to za sprawą wizualnej oprawy wybrzeża. To amerykańskie czaruje subtelną paletą bieli i szarości tamtejszych domów, u nas częściej straszy blaszanymi pawilonami i smażoną rybką z czterdziestoletniej przyczepy Niewiadów.

Od ryby płynnie przejdźmy do kulinariów. Każdy, kto lubi gotować i podróżować, przekonał się o tym, że nie da się podrobić smaków pewnych potraw. Nie ma znaczenia, że w globalnej wiosce mamy restauracje serwujące wszystkie kuchnie świata, a w osiedlowym supermarkecie znajdziemy i sushi, i indyjskie samosy. Nic nie poradzimy na to, że pizza najlepiej smakuje we Włoszech, pieczone kasztany w Paryżu, a suszone pomidory tam, gdzie je wysuszono. Choćbyśmy wypchali walizkę plikiem przepisów podstępem wyciśniętych z tubylców oraz kupili tuzin miejscowych przypraw, win i lokalnych specjałów, po powrocie do Polski gdzieś ulatuje magia, która na wakacjach uwiodła nasze podniebienie. Znakomity trunek z ciepłych krajów nad Wisłą wydaje się podejrzanie kwaśny, a polski schab posypany śródziemnomorską mieszanką ziół zamiast powalić domowników na kolana może ich najwyżej zgiąć z powodu sensacji żołądkowych. Sama mam na koncie wiele takich nieudanych kulinarnych eksperymentów – zaschnięte łakocie z Turcji, zwietrzała suszona papryka z Węgier, greckie oregano, w którym zalęgły się mole, skamieniała norweska kiełbasa z renifera, z którą nie wiedziałam, co zrobić i w końcu podrzuciłam znajomym. A rum kokosowy z Kuby w połączeniu ze skondensowanym mlekiem z Biedronki stanowił tylko marną podróbkę pinacolady, którą rozkoszowałam się nad Morzem Karaibskim.

Chyba właśnie za to jesteśmy gotowi tyle płacić i znosić niewygody podróży – za coś specjalnego, niespotykanego, co wymyka się ramom kiczowatych pamiątek i nie daje przewieźć w słoiku. Dążenie do zanurzenia w wyjątkowości stoi za terrorem doświadczeń, których żądamy od współczesnych podróży. Już nie chcemy uczyć się z nich o świecie, wolimy na potęgę przeżywać, czuć, smakować. Gonimy za tym, co inne i nieuchwytne. Dziś, w dobie wirtualnego zwiedzania, podwójnie za tym wszystkim tęsknimy. Martwimy się, czy podróże jak dawniej będą jeszcze kiedyś możliwe. Po cichu już odliczamy dni. Tej jesieni spróbuję zasuszyć jakiś wyjątkowo kolorowy liść z Ameryki, ale pewnie do przyszłego roku zblednie. I dobrze. Bo dzięki temu znów będę mieć pretekst, by wyruszyć w drogę. 

Ten tekst ukazał się w ramach cyklu felietonów „Podróżności” w magazynie Poznaj Świat.