Miejsca

Mieszkanie jak w filmie

Piszę dla Was z naszego amerykańskiego mieszkania.


A dokładniej z wynajmowanego, ale kto by się tym przejmował. Grunt, że mam dach nad głową, co jeszcze niedawno wcale nie było takie oczywiste.

Kiedy potwierdziła się informacja, że przeprowadzę się do Nowego Jorku, dokładnie wiedziałam gdzie i jak będę mieszkać. Zwłaszcza z naciskiem na to ostatnie słowo – jak. Nie miał znaczenia fakt, że nigdy przedtem nie byłam ani w NYC, ani nawet w Stanach. Sami oceńcie, czy ktoś przy zdrowych zmysłach decyduje się zamieszkać w miejscu, którego nie widział na oczy. Chociaż zaraz, zaraz … przecież widziałam. I to tysiące razy.

Nie ma chyba drugiego miasta na świecie, które tyle razy zostało sfilmowane, sfotografowane i opisane. Przemierzałam nowojorskie ulice odkąd pamiętam, przed ekranem telewizora w mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Spacerowałam wśród budynków oplecionych siatką schodów przeciwpożarowych, przechodziłam przez pasy przed szpalerem trąbiących żółtych taksówek, wjeżdżałam na drapacze chmur, a wieczorami siadywałam we wspólnym salonie, na wysiedzianej kanapie pod ścianą z czerwonej cegły. A że tylko w wyobraźni – nie szkodzi.

Nasiąkłam tymi obrazami jak gąbka. Już jako dziecko dałam się uwieść amerykańskiej architekturze – szarym rozłożystym domom nad Atlantykiem, białym drewnianym werandom na prowincji, wiktoriańskim wykuszom z siedziskami pod oknami, kamienicami ze schodkami stworzonymi tylko po to, by całowali się na nich bohaterowie komedii romantycznych. I te wnętrza w stylu Hampton! Tym wizjom razem ze mną ulega cały świat. Zdaniem Josepha Nye’a z Harvard Kennedy School dzisiejsza potęga USA to już nie gospodarka czy militaria, ale „soft power” rozumiana jako atrakcyjność kulturowa. Ludzie na całym świecie wciąż kochają Stany. Chcą tak jak Amerykanie żyć, jeść, ubierać się, mówić – i mieszkać.

Ja też chciałam. Dlatego przystąpiłam do poszukiwań wymarzonego mieszkania. Ograniczały mnie budżet i lokalizacja (chciałam mieszkać blisko pracy, żeby nie tracić czasu na dojazdy). Poza tym miałam sporo swobody – tak mi się wydawało.
Zaczęłam poszukiwania kilka miesięcy wcześniej, spacerując z użyciem Google Streetview. Szybko wytypowałam ulicę, przy której chciałam mieszkać. Nazwa mówi sama za siebie – Garden Street! W grę wchodziły też równie romantycznie brzmiące Park Avenue albo Willow Avenue. Później zaczęłam przeglądać ogłoszenia. Nie było źle! Było mnie stać na trochę więcej niż składzik na szczotki. W głowie zawirowało mi od zdjęć czarujących back yards – ogródeczków na tyłach domu, wejściowych drzwi pomalowanych na pastelowe kolory, wspomnianych już uroczych przeciwpożarowych schodów. A potem zaczęły się te prawdziwe. Schody.

Dwa miesiące przed przylotem zabrałam się za pierwsze podejścia do rozmów z właścicielami, a raczej z agentami, bo tu wynajem bezpośredni niemal nie istnieje. Pogodziłam się więc na wstępie ze słonym haraczem, ale takie prawo rynku. Od razu usłyszałam, że dwa miesiące to zdecydowanie na wcześnie, że nikt nie będzie tyle czekał na mój przyjazd. Mieszkania wynajmuje się od zaraz. Agentka kazała mi przyjechać najwcześniej miesiąc przed przeprowadzką na stałe.

Tak też zrobiłam. Pierwsze mieszkanie, które obejrzałam, bardzo mi się spodobało. Czułam, to przeznaczenie. Potem obejrzałam kilka innych, ale sercem byłam przy tamtym. „Pierwsze najlepsze!” – pomyślałam i  szybko złożyłam ofertę. Zacierałam ręce: jeśli to wypali, utrę nosa wszystkim, którzy kazali mi się nastawić na przeprowadzkową gehennę. Niestety, rację mieli oni, nie ja.

Przy pierwszym mieszkaniu poznałam magię słów „credit history” – czarną magię. To zaświadczenie o tym, że nie zalegasz z opłatami, terminowo płacisz rachunki i w ogóle jesteś wiarygodnym lokatorem. To ma sens, ale jeśli nigdy nie mieszkałeś w Stanach, nie masz na ten kwitek szans. A bez niego nie istniejesz. Możesz tłumaczyć, rozdzierać szaty, znosić tony papierów, podpisanych krwią i z pieczęcią Watykanu – wszystko na nic. Nie pomoże nawet zjawienie się z walizką banknotów i demonstracyjne otwarcie jej przed nosem właściciela. On ten nos tylko pogardliwie zmarszczy. No credit record? Jesteś podejrzana, masz coś na sumieniu, coś ukrywasz! Lepiej trzymać się od ciebie z daleka.

Wagę credit history poznałam, kiedy odrzuciło mnie kolejnych kilku właścicieli. Wydawało mi się, że to ja będę wybierać mieszkania, ale byłam w błędzie – czekałam, aż ktokolwiek wybierze mnie. Kiedy jeszcze łudziłam się, że nie muszę brać czegokolwiek, dowiadywałam się o miejscowych mieszkaniach coraz więcej. Na przykład tego, że prawie nigdy nie mają pralek – większość mieszkańców korzysta z publicznych pralni. Jeśli jest wspólna pralka w piwnicy, to duży bonus, Kiedy zapytałam agentkę, czy mogę kupić i zainstalować własną pralkę, popatrzyła na mnie tak, jakbym zapytała, czy mogę załatwiać się w ogródku.

Nie przewidziałam też, że urokliwe domki, stojące przytulone do siebie przy ślicznych uliczkach, są prawie pozbawione okien. Mają je tylko od frontu i od podwórka, a reszta mieszkania, długa i wiąska, to ciąg przechodnich pomieszczeń bez dostępu do dziennego światła. Widziałam ciąg nawet trzech pokoi bez okien! Ten rodzaj zabudowy nazywa się railroad style – czyli po prostu wagon. Nieliczne okna są małe i wąskie, więc całe mieszkania pogrążone są w półmroku.

Jeszcze większy mrok spowija mieszkania na tzw. parlour level. Niech was nie zwiedzie wyrafinowana nazwa ani obietnica prywatnego wejścia! Parlour level to po prostu suterena, a „private entrance” to drzwi pod głównymi schodami. Lokatorzy tego typu mieszkań wślizgują się do nich jak myszy, przemykając pod nogami innych. Mają tylko połówki normalnych okien, w dodatku z widokiem na kubły na śmieci. Jest jeden plus – można się tu poczuć jak Oskar Zrzęda z Ulicy Sezamkowej (czyli jednak filmowo!).

Kolejne haczyki: archaiczne piecyki (jeden mały na całe mieszkanie), czwarte piętra bez windy (które należy liczyć podwójnie, bo tutejsze schody są karkołomne – strome, o wąskich stopniach). Każde mieszkanie, które oglądałam, miało którąś z wymienionych tu niedoskonałości. Jak z ogródkiem, to bez pralki, jak z pralką, to bez okien, jak z oknami, to na strychu, jak nie na strychu, to w suterenie. W głowie wirowało mi od zdjęć, opisów, odległości mierzonych z mapą. Aż w końcu pojawiło się ono – mieszkanie idealne. Zbyt piękne, by było prawdziwe!

Zadzwoniłam natychmiast, choć byłam już w Polsce. Wysłałam agentkę, żeby zrobiła mi relację video. Parametry były idealne: cena dokładnie w moim budżecie, kilka minut pieszo do biura, blisko centrum, ale zacisznie, pierwsze piętro, pralka, zmywarka, całość po kapitalnym remoncie, dobry układ pomieszczeń, dużo okien. Złożyłam ofertę od razu. O dziwo, w miarę szybko dostałam do podpisu umowę. Właściciel jako pierwszy nie oczekiwał ode mnie credit history! Nie wierzyłam w swoje szczęście! Podpisałam od ręki, nie bacząc na łączną wartość zadatków i kaucji, która przyprawiała o dreszcze.

Potem czekałam już tylko na podpis właściciela. Czekałam. I czekałam. Aż w systemie agencji znalazłam informację, że mieszkanie zostało wynajęte – komuś innemu. Byłam w rozpaczy. 1,5 tygodnia do przeprowadzki, przede mną wizja hotelu za 300 $ za dobę. Co lepsze mieszkania znikały z dnia na dzień. Byłam zdesperowana, gotowa nawet na suterenę. Zrezygnowana składałam oferty na co popadnie. I stał się cud.

Choć straciłam wiarę, na 4 dni przed przylotem miałam w ręku obustronnie podpisaną umowę. I to na całkiem sensowne mieszkanie. Może nawet najlepsze z tych, które oglądałam. Mieszkam więc w białym narożnym domu, mam schody przeciwpożarowe, sielankowe wejście po małych schodkach (i pralkę też). Nie jest tak widowiskowo, jak chciałam, ale po tym co przeszłam, absolutnie wyjątkowo! Choć jest jedna rzecz, która jest w tym mieszkaniu naprawdę niezwykła. Kiedy przyleciałam do NY po raz pierwszy, wróciłam do Polski z dekoracyjną fotografią przedstawiającą z tabliczkę z nazwą ulicy Madison Avenue. Przebierałam dość długo na straganie przy Central Parku i sama nie wiem czemu wybrałam to raczej nietypowe zdjęcie. W sumie słaba pamiątka, skoro ta nazwa z niczym mi się nie kojarzy, nie budzi wspomnień. Ale spodobała mi się i już. A teraz zgadnijcie, jak nazywa się ulica, przy której mieszkam?