Mimowolny minimalizm
Klątwa przesiedleńca – mnie też spotkała.
Trudno się dziwić, sama wybrałam sobie chyba najbardziej skomplikowany kierunek emigracji na świecie. O tym, ile trzeba pokonać przeszkód, żeby zamieszkać w Stanach, dowiaduję się cały czas. Wiza z pozwoleniem na pracę to pryszcz. Ledwie załatwię jedno, pączkują kolejne trudności, które w Unii Europejskiej budziłyby tylko niedowierzanie. O moim przeprowadzkowym torze przeszkód mieliście okazję poczytać tutaj. Czas na odcinek drugi: urządzanie się.
W poprzednim wpisie pominęłam drobny fakt, że w Stanach, w przeciwieństwie do Polski, mieszkania zazwyczaj wynajmuje się puste. Nie ma w nich żadnych mebli z wyjątkiem stałej zabudowy (kuchnia, łazienka, szafy wnękowe). Kiedy zaczęłam przeglądać ogłoszenia, bardzo mnie to zdziwiło, tym bardziej, że w Nowym Jorku wynajmować mieszkania zdają się wszyscy. Nikogo, kogo poznałam, nie stać na kupienie własnego M, nawet po wielu latach pracy. Zwyczaj wynajmowania pustej podłogi jest tym bardziej zaskakujący, że przeciętny Amerykanin przeprowadza się w życiu średnio aż 12 razy. I za każdym razem pakuje cały swój dobytek i przewozi go ze sobą.
Skądś to znam. Zanim w Polsce zamieszkałam we własnym mieszkaniu, wyrobiłam amerykańską życiową normę. Na studiach zmieniałam mieszkania przynajmniej raz w roku, głównie po to, żeby nie płacić za wynajem w czasie trzymiesięcznych wakacji. Wolałam te pieniądze wydać na podróże. Czekając, aż będzie mnie stać na własne mieszkanie, przyzwyczaiłam się do sypiania na cudzych meblach, w przypadkowych dekoracjach złożonych z rzeczy, które właściciele mieszkań wywieźli z własnych domów, bo im się opatrzyły lub wymienili je sobie na lepsze. Piszę o tym w książce „Zachłanni”. Nie czułam dyskomfortu, przeciwnie, cieszyłam się, że nie muszę inwestować pieniędzy (i czasu!) na urządzanie się. Szłam przez życie z podręcznym bagażem złożonym z ciuchów, paru książek i drobiazgów. Było mi z tym lekko, niezobowiązująco. Liczyłam, że tym razem będzie podobnie.
Dlatego byłam rozczarowana, kiedy przeglądając zdjęcia nowojorskich mieszkań musiałam obejść się smakiem na widok wygodnych kanap i foteli. Nie chodzi o to, że były szczególnie zachwycające. Po prostu chciałam oszczędzić sobie trudu biegania po sklepach i zamawiania mebli, na które musiałabym czekać dniami lub tygodniami, koczując na materacu na podłodze. W grudniu to nic przyjemnego.
Wtedy wpadłam na genialny pomysł odkupienia całej zawartości mieszkania od znajomej, która wracała do Polski po kilkuletnim kontrakcie. Był to chyba jedyny ruch w całej mojej przeprowadzce, który poszedł w miarę gładko. W dzień po przylocie piłam już herbatę w wygodnym fotelu i spałam we własnym łóżku. W ciągu najbliższych paru dni miało do mnie dołączyć tzw. mienie przesiedleńcze, czyli kartony z rzeczami, które wysłałam z Polski. Zdecydowałam się nadać je kurierem, żeby nie targać kilku walizek z lotniska, tylko zaczekać, aż mili panowie wniosą mi je pod drzwi. I tym razem poszło jak zwykle – czyli pod górę.
Moja przesyłka została zwrócona – na adres w Polsce, pod którym, jak się domyślacie, już mnie nie było. Powód zwrotu: niedozwolona zawartość. Czyli moje ubrania, buty, pościel, akcesoria kuchenne, nici, trochę kosmetyków, sprawdzone lekarstwa, może jakaś książka. Okazuje się, że te rzeczy są niebezpieczne, niezgodne z przepisami, zakazane i w ogóle karygodne! Ich przewiezienia do USA nie podejmie się w Polsce niemal żadna firma kurierska. Wszystko, co możecie wrzucić do walizki i przewieźć samolotem, w transporcie kurierskim urasta do miana mission impossible. Wpadlibyście na to? Ja nie wpadłam. Próbowałam szukać kolejnych firm, dzwoniłam, pytałam – wszystko na nic. Łatwiej chyba byłoby mi nadać armatę albo skórę niedźwiedzia.
Podobnych historii słyszałam wiele. Zdumiewająco dużo przeprowadzek za granicę wiąże się z kłopotami z bagażem. Dlaczego mimo to uparłam się, żeby przewieźć stare ciuchy i pościel do kraju wiecznych przecen? Poza tym, że wolałam zaoszczędzić czas i poza tym, że nie lubię zakupów, chciałam pozbyć się części rzeczy z polskiego mieszkania, bo już dawno uznałam, że mam ich za dużo. Nadmiar dał mi się we znaki szczególnie na urlopie macierzyńskim. Wtedy więcej czasu spędzałam w domu i uświadomiłam sobie ogrom energii poświęcanej na obsługę przedmiotów – sprzątnie, układanie, segregowanie, czyszczenie, przechowywanie. Malec w domu wymaga wystarczająco dużo wysiłku, nie chciałam poświęcać go rzeczom. Dlatego wyrzucałam, oddawałam, sprzedawałam, a i tak wciąż miałam za dużo.
Obiecałam sobie, że w Stanach ograniczę stan posiadania do niezbędnego minimum. Tak też się stało: zostałam z tym, co zmieściło się do jednej walizki. W pierwszym odruchu chciałam biec kupić to, co nie dojechało. Ale okazało się, że spakowałam się całkiem mądrze. Zakładałam, że kurier może opóźnić się o kilka dni i byłam przygotowana. Na razie konieczny był zakup tylko poszewek pościelowych. To co najpotrzebniejsze, mam. Nie jest tego wiele, za to ze wszystkich rzeczy robię stuprocentowy, codzienny użytek. Ściereczki kuchenne? Przecięty na pół szybkoschnący ręcznik. Zamiast pięciu piżam – koszulka i getry. Zamiast szpaleru żeli i balsamów do kąpieli – mała kostka mydła. Zamiast pełnej zastawy kuchennej – kilka naczyń, które trzeba częściej myć (nie zalegają brudne ani nie wysypują się z szafy). Prawdę powiedziawszy nie udaje mi się nawet zapełnić pralki i zmywarki, bo nie mam czym. Czego chcieć więcej? Ano niczego!