Miejsca

To co najlepsze w Ameryce

“W życiu w Nowym Jorku najlepsze są wyjazdy” – powiedziała Carrie Bradshaw. Miała rację: to, co w Ameryce najlepsze, jest poza miastem.


Uwielbiam Nowy Jork. Ale inne amerykańskie miasta jakoś do mnie nie przemawiają. Brak im starego serca, które bije w europejskich starówkach. LA, San Francisco, Chicago, Boston, Miami czy Las Vegas oczywiście mi się podobały, ale nie na tyle, żeby planowała szybki powrót. Podobnie miałam z kanadyjskim Toronto. W miastach jest drożej, zawsze kłopot z parkowaniem, ludzie jacyś bardziej spięci. A zwiedzanie wśród nowoczesnych budynków, jezdni i centrów handlowych prędzej czy później nuży.

W Ameryce najbardziej lubię prowincję. Tak, wiem: przeprowadziłam się przecież do Nowego Jorku, a nie na Dziki Zachód, więc może to zagadkowe upodobanie. Nie zrozumcie mnie źle: kocham Manhattan. Ale w przeciwieństwie do nowojorczyków uważam, że w USA najpiękniejsze jest to, co poza miastem. 

Tutejszą prowincję lubiłam jeszcze przed koronawirusem, ale ostatnio oczarowała mnie jeszcze bardziej. Jest jak balsam na nasze spięte ciała i umysły, ciągle drżące w poczuciu zagrożenia. Nowy Jork ma wymarzone położenie – blisko stąd i na atlantyckie plaże, i malownicze wyspy, w góry i nad jeziora. Okoliczne krajobrazy i atrakcje pasują na każdą porę roku. Wiosną idealna będzie kwitnąca różanecznikami Rhode Island, latem wypad na homary do Connecticut lub Maine, jesienią oglądanie kolorowych liści w Catskills albo winnice Long Island, zimą zaś można skoczyć na narty do Adirondacks. 

Tegoroczne ograniczenie podróży lotniczych zbytnio mnie więc nie zmartwiło, bo i tak mam w czym wybierać, poza tym nie ma nic przyjemniejszego niż jazda przed siebie dużym amerykańskim samochodem. Tej wiosny nie próżnowałam: jeździłam intensywnie już od marca. Z jednej strony nie chciałam tracić czasu, wolałam odkreślać kolejne pozycje z długiej listy miejsc, które chciałabym zobaczyć w USA. Z drugiej strony, na wsi czułam się bezpieczniej i jakoś bardziej swojsko. Wybierałam kameralne noclegi na airbnb, pakowałam  walizkę, rodzinę i kubek kawy, a następnie z radością opuszczałam posępne, wyludnione miasto. 

 Poza oczywistym pięknem przyrody amerykańska prowincja urzeka z jeszcze jednego powodu. Równie fotogeniczne i urokliwe jest wszystko, co w podróży nazywam warstwą ludzką: miasteczka, domy, ogrody, sklepy. Nie mogę się napatrzeć na tutejsze domy z werandami, przydrożne składy z antykami, białe kościółki, słodkie wiejskie sklepiki general stores. Wśród pól wypatruję czerwonych drewnianych farm, nad Atlantykiem zachwycam się latarniami morskimi. Lubię zatrzymać się w diners – staroświeckich jadłodajniach – albo nadmorskich knajpkach serwujących owoce morza. Te wszystkie miejsca znałam już wcześniej z wielu filmów, jakie widziałam w Polsce. Pamiętam je też z kobiecych książek pisanych przez autorki z USA, wydawanych przez wydawnictwo, w którym pracowałam. Te książki rzadko trafiały na nasze listy bestsellerów, bo podobno polskie cztelniczki nie utożsamiały się z realiami amerykańskich małych miasteczek. No cóż, może nie jestem stereotypową Polką, bo ja się utożsamiam. Właśnie w takiej scenerii zawsze chciałam żyć. I ubolewam, że o ile polska prowincja w warstwie naturalnej jest piękna, to w tej ludzkiej już mniej.

Trawa jest zawsze zieleńsza po drugiej stronie płotu – mówi angielskie przysłowie. Przeważnie się z nim zgadzam. Unikam idealizowania innych krajów i przytaczania przykładów, że za granicą to zawsze lepiej i bardziej się znają. To różowe okulary albo niezdrowy kompleks, który został nam z dawnych czasów. Mam dystans do poradników z mądrościami z innych krajów typu “W Paryżu dzieci nie grymaszą” albo “Sekrety urody Koreanek”. Jasne, jest tam wiele mądrych obserwacji, ale to nie znaczy, że mamy ekscytować się wszystkim, co zagraniczne, a to, co nasze, uznawać za gorsze czy mniej atrakcyjne. Nie należę do facebookowych krytyków Polski i Polaków – uważam, że jako naród mamy sporo słabości, ale też mnóstwo świetnych cech. A nasz kraj zawsze uważałam za bardzo dobre miejsce do życia i kilka lat mieszkania w Stanach nie zmieniło mojego nastawienia. 

Daleko mi do idealizacji USA jako Państwa – jako Europejka przywykłam choćby do innych standardów w opiece medycznej i edukacji oraz większej liczby świadczeń państwa w zamian za pobierane podatki. Ale jest wiele aspektów tutejszego życia, których będzie mi brakować w Polsce. Z każdej podróży, także poza USA, przywożę obserwację i pomysły na drobne “ulepszenia”, które chętnie wprowadziłabym w moim polskim stylu życia. Na tym chyba polega nauka z podróży i poszerzanie horyzontów, prawda? A ponieważ lubię dzielić się wszystkim, co mnie kręci i inspiruje, przygotowałam dla Was nowy cykl tekstów pt. “W Ameryce”. Będę pisać o wszystkim, co sprawia, że ludziom tutaj żyje się lepiej. Będzie o bujanych fotelach i werandach, braku płotów, dużych samochodach, układzie tutejszych miasteczek, albo tylnych drzwiach do domu. Nazwijmy to krótkim kursem filozofii amerykańskiej prowincji. Zapraszam do czytania!