Myśli

Moje życie gdzie indziej

Podróżowanie jest jak telenowela. W obu przypadkach na kilka chwil przestajemy żyć własnym życiem i zamieniamy je na lepsze.


Co ma wspólnego wędrówka z plecakiem z tkwieniem przed telewizorem z paczką chipsów? Jedno i drugie to przyjemna przerwa we własnym, nie zawsze satysfakcjonującym życiorysie. Leżąc na kanapie i śledząc pasjonujące losy atrakcyjnych bohaterów doświadczamy podobnych emocji, co na aktywnym urlopie. Mechanizm jest zbliżony: na krótki czas zmieniamy nudne dekoracje szarej codzienności i przenosimy się w inny, bardziej interesujący świat.  Z tym, że w podróży to my sami gramy główne role.

Na każdym wyjeździe bawię się w spektakl pt. „Moje życie gdzie indziej”. Miejsce, które mi się podoba, natychmiast uruchamia moją wyobraźnię: zastanawiam się, czy nie mogłabym tam zamieszkać na stałe. Jeśli się zastanowić, nie jest to przecież aż takie nierealne. W dzisiejszych czasach ludzie co chwila rzucają wszystko i urządzają życiowe rewolucje. Zostawiają nudnawe posadki, mieszkania z brzydkim widokiem i tyjących partnerów, by ruszyć w ciekawszym kierunku. Nawet jeśli nie teraz, mogłabym przecież rozważyć przeprowadzkę na emeryturze. Nadejdzie zanim się obejrzę, lepiej więc wszystko przemyśleć zawczasu.

Zacznę ostrożnie i zamiast generalnego przemeblowania spróbuję wprowadzić drobne odświeżenie. Skoro teraz mieszkam w dużym mieście i nawykłam do jego dobrodziejstw, może wystarczy zamienić je na ładniejsze? Taki na przykład Paryż – też stolica, ale bez porównania bardziej szykowna i romantyczna. Albo dynamiczna, nadmorska Barcelona. Tak, morze to dobry trop – i ładny widok, i czyste powietrze, i plaża w zasięgu ręki. Z drugiej strony płaskie jak stół Mazowsze aż się prosi o krajobrazową odmianę. Może więc Alpy albo Dolomity? Sensownym kompromisem wydaje się Chorwacja – tu góry leżą nad morzem. A może jednak Norwegia? Kombinacja ta sama, za to w lecie nie ma upałów. Gdyby tylko nie było tak drogo… Tutaj z kolei nasuwa się Azja, tylko trochę do niej daleko.

Roztrząsanie możliwości geograficznych przeplata się z gdybaniem architektonicznym. W podróży nałogowo podglądam, jak mieszkają inni. Dyskretnie wystawiam głowę ponad ogrodzenia, zapuszczam żurawia do ogrodów i bezpardonowo zerkam przez uchylone okna. Jako ofiara modnych ostatnio programów o kupowaniu domów zagranicą, w których agent nieruchomości prezentuje klientom letnie rezydencje, udaję, że sama stoję przed takim wyborem. Wybrzydzam i kręcę nosem, analizując walory najpiękniejszych adresów. Kusząco wygląda południowoafrykański dom nad samym oceanem. A nuż lepsza będzie posiadłość na Maderze, bardziej w głębi lądu, za to na wzgórzu z olśniewającym widokiem na wybrzeże? Toskańska willa w cyprysowym zagajniku walczy na punkty ze hiszpańską farmą cytrusów, a zameczek w Burgundii ze skandynawską szopką nad fiordem. A może nie upierać się przy pomyśle murów i wybrać saharyjski namiot albo balijską chatkę z bambusa?

Przegląd dostępnych scenografii każde zastanowić się nad akcją, która będzie się w nich rozgrywać.  Nie po to się człowiek przeprowadza do raju, żeby bezmyślnie ciągnąć życiową prozę. Nie mówię, żeby od razu rzucać pracę. Ale z pewnością odpada nudne siedzenie w biurze, chyba że takim z widokiem na plażę. Mogę się zgodzić na prowadzenie małej winnicy albo uprawę oliwek. Nieźle brzmi też własny bar z owocami morza, ewentualnie nastrojowa cukierenka w jakimś uroczym miasteczku. W grę wchodzą tylko zajęcia przyjemne, twórcze i ładne. Oraz niezbyt obciążające. W każdym szanującym się serialu bohaterowie zajmują się przecież głównie życiem po pracy. I właśnie rozrywki po godzinach potrafię zwizualizować najwyraźniej.

Sącząc wakacyjnego drinka z palemką przeczuwam, że można tak na co dzień. Niezbicie dowodzą tego bohaterowie eskapistycznych powieści, którzy wiodą szczęśliwy żywot pod nigdy nie gasnącym słońcem Toskanii, Prowansji, Majorki i innych arkadyjskich krain. Też bym tak mogła. Rankiem wyciągałabym rower z koszyczkiem i z łopoczącą na wietrze spódnicą jechała na targ po świeże owoce. Popołudniami wsiadałabym na skuter, który wiózłby mnie wzdłuż wybrzeża owiewanego morską bryzą. Widzę siebie surfującą na hawajskich falach (to nic, że nie umiem, zdążę się nauczyć), wiszącą w hamaku rozpiętym bezpośrednio nad wodą lazurowej laguny albo smażącą marmoladę z własnych pomarańczy. Nie szkodzi, że w Polsce marna ze mnie kucharka i ogrodniczka. Mój uśpiony talent po prostu czeka na odpowiednie okoliczności. W tych właśnie okolicznościach nie tylko piękniej bym mieszkała i przyjemniej żyła, ale byłabym też lepszą wersją samej siebie. Zdrowszą, smuklejszą i bardziej oczytaną dzięki lekturom, na które miałabym czas zaoszczędzony na warszawskich korkach. Stałabym się bardziej eko, bardziej slow, a do tego fit. Na pewno tak właśnie by było. Wystarczy otworzyć atlas i podjąć decyzję.

Mnogość wyboru przytłacza. Bądź co bądź decyzja o przeprowadzce pociąga za sobą poważne konsekwencje. Na szczęście urlop to jazda próbna bez zobowiązań. Można tak testować latami, aż trafimy w  bingo i z turysty zapragniemy stać się rezydentem. Jest też inny scenariusz. Istnieje szansa, że przy bliższym spojrzeniu miejsca marzeń stracą trochę blasku. Winnica jest dobra, żeby wysączyć w niej kieliszek schłodzonego rieslinga, jednak perspektywa obrzucania uprawy nawozem nie jest już tak kusząca. Panorama z domu na wzgórzu może zachwycać, ale codzienna wspinaczka z zakupami na grzbiecie prędzej czy później odbije się czkawką. Kojące odosobnienie to często synonim kompletnego odludzia. A słońce cieszy jakoś mniej, gdy czasem nie przeplata go deszcz. Można spróbować się asekurować i zamiast kupna domu zagranicą zdecydować się na wynajem. Można też zostać w Polsce. I za rok znów pojechać na wakacje.

Ten tekst ukazał się jako mój felieton w cyklu „Podróżności” w magazynie Poznaj Świat. 

Fot. Roberto Nickson/Unsplash.com