Pasażerowie na gapę
Myślicie, że sami decydujecie o swoich podróżach? Pomyślcie jeszcze raz.
Ostatnio po raz pierwszy od dawna wybrałam się w samotną podróż. Ze zdumieniem odkryłam, że choć nikogo nie zapraszałam, wcale nie jestem sama.
Wyjazdy w pojedynkę były moją małą tradycją w czasach, zanim zostałam mamą (czyli zaledwie kilka lat temu, ale w moim odczuciu minęła całą wieczność). Zaczęło się od tego, że dorastałam w średnim, raczej nudnym mieście i poza pieszymi rajdami PTTK nie miałam łatwego dostępu do podróżowania. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy na studia, wygłodniała rzuciłam się na możliwości, które zaoferowało mi duże miasto: pierwsze własne pieniądze, studenckie biura podróży, wygodny dojazd na lotnisko. Problem tkwił tylko w braku kompanów do wojaży. Namówienie kogoś na wspólny wyjazd wspominam jako gehennę: znajomi a to nie mieli czasu, a to kasy, a to nie sposób było zgrać grafików i podróżniczych preferencji. Czułam, że bezpowrotnie mijają cenne dni mojej młodości, a ja siedzę w miejscu, bo widać nikomu nie zależy na podróżach tak jak mnie.
Bez towarzystwa nie miałam odwagi ruszyć gdzieś dalej, a właśnie takie wyprawy pociągały mnie najbardziej. Zaczęłam więc zapisywać się na uniwersyteckie wycieczki dla studentów. Najpierw było mi trochę łyso, bo otaczały mnie same paczki przyjaciół albo pary. Ale szybko nawiązywałam nowe znajomości, poza tym zauważyłam, że podróżując bez znajomych nie zajmuję się gadaniem, tylko w skupieniu chłonę odwiedzane miejsca. I choć z jednej z takich wypraw przywiozłam sobie męża, to nawyk jeżdżenia samej lub z nieznajomymi na dobre wszedł mi w krew. Polubiłam tę niezależność, która zawiodła mnie w wiele niespodziewanych miejsc.
Wszystko zmieniło się, kiedy nasza rodzina się powiększyła. Od kilku lat nie zaznałam luksusu planowania podróży wyłącznie pod własnym kątem. Organizację wyjazdów zaczynam od stawania sobie pytań: czy wybrany przeze mnie kierunek jest odpowiedni dla dziecka? Czy lot nie będzie za długi, a hotel posiada mały basenik? Czy klimat nie za gorący, czy nie ma tropikalnych chorób? Czy to miejsce spodoba się całej naszej trójce?
Co tu kryć, nie ma mowy o dawnej beztrosce i spontaniczności. Jest za to labirynt „za” i „przeciw”, w którym się gubię, przytłoczona poczuciem odpowiedzialności. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja kilkudniowego, zupełnie samotnego wyjazdu, przystałam na nią z ochotą. A potem ze zdziwieniem odkryłam, że wpadłam w tę samą pułapkę.
Na etapie planowania samotnej podróży ogarnął mnie decyzyjny paraliż. Dokąd pojechać? Co z robić z tą odrobiną niespodziewanej wolności? Kilka kliknięć w poszukiwaniu pomysłów uruchomiło chór internetowych doradców. Instagramowe konta uwodzą wymarzonymi kadrami, blogi obiecują niezapomniane przygody, biura podróży dorzucają do tego wszystkiego rabacik. I tak otworzyłam puszkę Pandory.
Z jednej strony mnogość kierunków, z drugiej moich potrzeb. Chcę odpocząć, ale też zobaczyć coś nowego, zresetować się, ale i zainspirować. I koniecznie przywieźć fajne fotki. Szukając pomysłów w wyszukiwarkach zauważyłam reklamę, która jakby czytała mi w myślach: biuro podróży zajmujące się organizacją indywidualnych wyjazdów w pakiecie z prywatnym fotografem, który w trakcie wakacji wykona profesjonalne zdjęcia, zoptymalizowane pod kątem mediów społecznościowych. Czyżby był to nowy wariant usługi sprzed kilkunastu lat, kiedy można było zamówić wysłanie kartek do znajomych i udawać odbycie podróży, samemu nie ruszając się z fotela? Motyw ten sam: podróż na pokaz. Czy właśnie tym podświadomie kieruję się wybierając, dokąd pojadę? Czy zamiast myśleć o własnej przyjemności schlebiam gustom setek Facebookowych znajomych?
Poza wyobrażoną publicznością z mediów społecznościowych w mojej głowie pojawiły się inne głosy. Tym razem głosy rozsądku, z własnym zestawem pytań. A po co w ogóle mam dokądś jechać, i to sama? Czy nie dość najeździłam się już w życiu? Naprawdę muszę zostawiać małe dziecko i oczekiwać, że zajmie się nim rodzina? Czy to wypada? Czy to bezpieczne?
Czuję, że potrzebuję odpoczynku, ale sama myśl o nim stała się nagle bardzo męcząca. W końcu rezerwuję coś dla świętego spokoju. Nareszcie mój wyjazd nabrał jakiegoś kształtu. Dzielę się radosną wieścią z koleżanką. Ta wyrzuca mi, że nic jej nie powiedziałam, chętnie by ze mną pojechała. A przecież przeważnie żaden termin jej nie pasuje! Mimo to czuję się winna.
Pakuję małą walizkę, ale na barkach dźwigam jakieś tajemnicze brzemię. Miałam jechać sama i lekka jak ptak, ale coraz więcej ludzi zabiera się ze mną – w postaci wyimaginowanych oczekiwań, krytyki albo wyrzutów sumienia. Próbuję uciszyć ten chaos i ustalić sama ze sobą, czego właściwie chcę. I to najtrudniejsze zadanie, bo sama chyba najbardziej siebie zagłuszam. Jako podróżnicza perfekcjonistka mam od tych paru wolnych dni wielkie wymagania. Mam się zregenerować, wyspać, odkryć nowe smaki, kogoś poznać, dać się czymś zaskoczyć, odhaczyć jakieś miejsce z podróżniczej listy marzeń, zatrzymać czas, przywieźć wspomnienia, móc się pochwalić. A po powrocie ze zdwojoną siłą wrócić do pracy i macierzyńskich powinności.
Karuzela z głosami wiruje coraz szybciej. Zaraz, zaraz… kto mi to wszystko wbił do głowy? Najwyraźniej dałam się podpuścić, choć już sama nie wiem komu. Mediom? Rodzinie? Nauczycielom? Celebrytom? Stop, moi państwo. Wysiadka. Na tym przystanku wasza podróż się kończy. Albo wiecie co? To ja wysiadam. Posiedzę tu sobie w bezruchu, nudno, bezbarwnie i nieużytecznie. A wy jedźcie w siną dal!
Ten tekst ukazał się w cyklu moich felietonów „Podróżności” w magazynie „Poznaj Świat”.
Fot. pixabay.com