Myśli

Wolni mimo woli

Czyli krótkie studium bezruchu. 


Koronawirus zamknął nas w domach. Dla części ludzi to realny problem – natychmiastowa utrata obrotów w firmie lub widmo zwolnienia z pracy. Inni mają podstawy martwić się o zdrowie swoje i swoich bliskich. Ale dla  wielu z nas – i to nich jest ten tekst  – koronawirus oznacza po prostu spowolnienie, a niekoniecznie życiowy dramat. Dlaczego więc tak trudno nam się odnaleźć?
Piszę o osobach z mojego otoczenia, których życie podglądam na Facebooku. Podglądam zza oceanu, ale mam stały dostęp do tego, co dzieje się w domach znajomych na całym świecie. Rozgrywa się właśnie pewien masowy reality show. Scenarzyści tego show postanowili umieścić w domach uczestników, którzy mają za zadanie tylko jedno: siedzieć we własnym domu, w swoim towarzystwie. Na ich konto wpływa pensja, zadania w pracy, mniej liczne niż na co dzień, mogą wykonywać zdalnie. Mają dostęp do jedzenia i picia, rozrywki (książki, muzyka, internet), jest im ciepło, mogą się wysypiać, jeśli będą przestrzegać ustalonych zasad, są też bezpieczni. Na ogół nie cierpią z powodu samotności, bo są z najbliższymi, a jeśli są samotni, to mogą szukać towarzystwa przez liczne komunikatory. Część ma zwierzęta domowe. Słowem: podstawowe potrzeby uczestników są na bieżąco zaspakajane. Dlaczego więc to proste zadanie – spędzanie czasu w domach – ich przerasta?

Jeśli nie do reality show, to na pewno można obecną sytuację porównać do globalnego eksperymentu psychologicznego, badającego zachowanie grupy ludzi wrzuconych w pewne niecodzienne położenie. To położenie to wytrącenie z dotychczasowych torów, po jakich toczyła się ich codzienność. Niekoniecznie mówimy tu o odebraniu czegokolwiek, przeciwnie, raczej o obdarowaniu – czasem, który jak się okazuje przypomina prezent, z którym nie wiadomo co zrobić.

Czy jeszcze niedawno nie narzekaliśmy wszyscy na jego wieczny brak? Czy nie utyskiwaliśmy na dojazdy do pracy, które zjadają spory kęs naszego życia? Czy bezmyślne zadania biurowe nie wydawały nam się marnowaniem naszego najcenniejszego zasobu? Przecież męczył nas codzienny kierat, życie z zegarkiem w ręku, pomiędzy rozwożeniem dzieci do szkół, zakupami w supermarkecie i kolejkami w instytucjach. Proszę bardzo, biura, szkoły i instytucje zostały zamknięte przez niewidzialną rękę. Tempo pracy siłą rzeczy zmalało, terminy na załatwianie różnych spraw uległy wydłużeniu. Nie musimy już robić tego, na co tak często się skarżyliśmy: organizować, planować, być wiecznie produktywni. A jednak dokładnie to robimy.

Kiedy koronawirus przestał być tylko medialnym doniesieniem, ale wbrew naszej woli odczuwalnie wpłynął na naszą rzeczywistość, rzuciliśmy się do opracowywania planu B. Trzeba było przeorganizować naszą codzienność i odnaleźć się w niej na nowo. A to oznacza przyjęcie nowego schematu. Nie można przecież tak po prostu zamówić zakupów online i walnąć się na kanapę. Bezdzietni natychmiast przystąpili do opracowania planu, jak spożytkować niespodziewany nadmiar czasu. Na liście pomysłów znalazły się: ćwiczenia w warunkach domowych, nadrabianie zaległości w czytelnictwie, internetowe kursy, kreatywne gotowanie, porządki w duchu minimalizmu, medytacja, zajęcia plastyczne, internetowe sesje z coachem lub psychologiem. Kwarantanna to dobry moment na zrzucenie wagi, podniesienie kwalifikacji i osobisty rozwój. Rodzice rozplanowali grafik zdalnej nauki dla swoich dzieci i przygotowali kompendium rozwijających zabaw dla przedszkolaków. Od pierwszego dnia domowej izolacji pracowali nad tym, by wprowadzić dzieciom nowy rytm, w którym znalazłoby się miejsce na ich – rodziców – realizację własnych planów (lekturę, ćwiczenia, kino domowe, czas z partnerem).

Inni w trwającej epidemii dostrzegli szansę na uwiecznienie ciekawego momentu w historii lub wypowiedzenia własnego społecznego komentarza. Piszą dzienniki – kwarantanniki, nagrywają podcasty, rysują komiksy (a ja piszę ten tekst). I nic w tym złego. To po prostu zastanawiające, jak bardzo nie umiemy znieść próżni, niezagospodarowanych dni, tej nagłej bezczynności, która na nas spadła. Minęło raptem parę tygodni, ale nie umiemy dłużej znieść myśli, że w majestacie prawa możemy, a nawet powinniśmy niewiele robić. Czujemy się, jakby nagle ktoś wysłał nas na zbiorową wcześniejszą emeryturę i tak jak emeryt w pierwszych dniach swojego nowego położenia, nie wiemy, co ze sobą zrobić. Być może straciliśmy wszyscy cenną umiejętność cieszenia się czasem, umiemy go tylko wykorzystywać. 

Już słyszę głosy, że co nam po wolnym czasie, skoro nie można w pełni decydować o tym, jak się go spędzi. Wiem, niektórzy woleliby wyjść z domu albo pojechać w podróż (sama się do nich zaliczam). Ale wyjazd czy nawet zwykły spacer, choć pouczające i wartościowe, to też jakaś forma odwrócenia uwagi od nas samych. Albo elegancka ucieczka przed tym, co nas otacza w domu. W czasach przymusowego siedzenia w domowym zaciszu mieszkania z trudem kupione na kredyt stały się nam więzieniem, dzieci, od których nie ma ani chwili przerwy, działają nam na nerwy, na partnera też powarkujemy (z wzajemnością).

Może łatwiej byłoby znieść ten nieprzewidziany bezruch, gdyby miał on zarysowany koniec. Na razie jednak mamy pluć i łapać na czas nieokreślony. Oto paradoks: zniknął z naszego życia pośpiech, a i tak chodzimy wkurzeni. Dni przelewające się przez palce zdają się nam, jak ładnie nazwała to moja znajoma, szastaniem czasem. Mamy poczucie, że coś nas omija, że zostajemy w tyle, choć przecież cały świat jedzie na tym samym wózku. Jeśli już koniecznie musimy teraz robić coś wartościowego, możemy przemyśleć, dlaczego już nie umiemy żyć wolniej i zwyczajniej. Zróbmy to, zanim znów będziemy musieli się ogarnąć.

Fot. www.pixabay.com