Myśli, Polska

Turystyka w stylu retro

Za chwilę ruszymy na wakacje. W epoce nowoczesności mamy do dyspozycji wyszukiwarki, aplikacje, a gdy ktoś nie chce ruszać się z domu – okulary VR. Podróżujemy łatwiej, szybciej, ale mniej uważnie. Jest na to recepta – a gdyby tak przypomnieć sobie, jak wypoczywano przed laty?

Kilka miesięcy temu na wyprzedaży wpadł mi w ręce album pt. “Wypoczynek w II Rzeczpospolitej” Roberta Gawkowskiego. Za parę złotych weszłam w posiadanie fotograficznej uczty i spisanych ze swadą i dowcipem wspomnień, których przedmiotem jest rozwój turystki w okresie międzywojnia. Choć w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości państwo polskie miało ważniejsze problemy niż kwestie turystyki i bardziej palące wydatki niż znakowanie szlaków albo budowa schronisk, to z każdym rokiem sytuacja ulegała poprawie, a wraz z nią rósł apetyt wyczerpanego wojną społeczeństwa na zasłużony wypoczynek. Już w 1919 r. w Krakowie odbył się Zjazd Delegatów Towarzystw Turystycznych, a turyści coraz liczniej zrzeszali się w przedwojennych organizacjach: Polskim Towarzystwie Tatrzańskim i Polskim Towarzystwie Krajoznawczym. 

Zacznijmy od transportu. W przedwojennej Polsce mało było autobusów i samochodów, na dłuższych trasach głównym środkiem komunikacji był pociąg. Cena biletów kolejowych była przystępna, zwłaszcza, że w 1926 r. PKP wprowadziły zniżki dla turystów. Na potrzeby grup powyżej 300 osób zapewniano specjalne pociągi turystyczne, a w nich wagony kąpielowe. W 1932 r. uruchomiono pociąg narciarski – coś w rodzaju mobilnego hotelu, dzięki któremu narciarze mogli codziennie przybywać do innego kurortu. Rozkwit przeżywała też turystyka motocyklowa i rowerowa, a jeziora i rzeki zawrzały od spływów kajakami i łodziami, a stało się tak dzięki sprawnemu funkcjonowaniu kilkuset stanic wodnych i nadrzecznych schronisk. 

Najprościej i najtaniej było jednak poruszać się piechotą. Wytyczno coraz więcej szlaków pieszych, przybywało miejsc noclegowych w niedrogich schroniskach, a w sklepach pojawiły się namioty, materace, kuchenki i przewodniki. W czasach niezbyt rozbudowanej bazy noclegowej popularną alternatywę stanowiły biwaki i kempingi. Opis biwakowych obyczajów znalazł się na łamach miesięcznika “Turysta i Auto” z 1933 r. Dziennikarka Jadwiga Kiewnarska tę formę wypoczynku bardzo chwali, narzeka tylko na brak równouprawnienia w nieskrępowanym odzieżą opalaniu. Przedstawicielkom płci pięknej radzi oddalenie się od kempingu i znalezienie ustronnej polanki. “Aby unikąć natrętów najlepiej postawić straż – syna lub brata, w ostateczności męża. W tym jedynym przypadku najlepiej własnego”.

Tatry, Bieszczady i Sudety zaludniły się od piechurów i narciarzy. Początki polskiej turystyki górskiej wspaniale opisują “Kroniki zakopiańskie”. Ich autor, Maciej Krupa, zabiera nas w fascynującą podróż w czasy pierwszych górskich przewodników, schronisk wnoszonych z drewna i kamienia, a także miejscowych legend i baśni. Kreśli również portrety sławnych gości i mieszkańców Podhala, takich jak Sabała, Tytus Chałubiński, Karol Szymanowski, Witkacy, Helena Modrzejewska czy Ignacy Mościcki. Czuję klimat tamtej epoki za każdym razem, gdy przechodzę obok pachnących żywicą willi w stylu zakopiańskim. Wbrew masowym ustyskiwaniom na Zakopane jestem jego wierną fanką i pomiędzy krupówkowym kiczem potrafię dostrzec dystyngowany urok przeszłości. 

Powiew staroświeckiej elegancji czuć też w dawnych uzdrowiskach. W Nałęczowie, Krynicy, Ciechocinku czy podwarszawskim Konstancinie można jeszcze znaleźć sporo zabytkowych domów wczasowych, które nawet skryte pod warstwami obłażącej farby wciąż urzekają lekkością konktrukcji i misternością dekoracji. Dawniej modnie było jechać “do wód”. A skoro woda, to oczywiście Bałtyk. Na początku XX w. Polacy wypoczywali głównie w dwóch kurortach: Połądze i Sopocie, a raczej Zoppot. W tym pierwszym bywali mieszkańcy zaboru rosyjskiego, w drugim – pruskiego. Po 1918 r. nad polskie wybrzeże stopniowo docierała polska administracja, a wraz z nią polscy turyści, którzy odkrywali uroki Pucka, Gdyni i Helu. Spragnionych morza nie zniechęcało to, że brakowało miejsc noclegowych, wydarzeń kulturalnych, a na dodatek panowała straszna drożyzna.

W początki polskiej turystyki wpisane są problemy, które znane są urlopowiczom także dziś. Na przykład sprzedaż miejsc noclegowych w nieistniejących kwaterach, jak w reklamowanej w stołecznej prasie “wielkopańskiej rezydencji Wysokiszki” na kresach wschodnich. Zaliczkę na wczasy w konkurencyjnej cenie, w dodatku obejmujące pięć obfitych posiłków dziennie i dostęp do radia, pianina, kortów tenisowych i konnych przejażdżek, wpłaciło 130 obywateli. Na miejscu okazało się, że nikt o żadnych Wysokiszkach nie słyszał, a policja miała pełne ręce roboty. Nadużycia zdarzały się nawet w szanujących się biurach. Słynny piłkarz reprezentacji Polski Jerzy Bułanow tak wspominał wyjazd swojej drużyny do Stambułu w 1924 r.: “Nie zaliczam się do pasjonatów ani choleryków. Gdy jednak przypominam sobie, w jaki sposób w pamiętnym roku zorganizował “Orbis” wycieczkę, zgrzytam zębami i każdy kolorowy afisz drę na kawałki i czekam, by mnie aresztowano. Dziś “Orbis spełnia swe zadania podobno bardzo dobrze, ale wtedy, o nieba… Pobrano pieniądze za 400 osób, a przygotowano wagony dla 250. (…) Tłoczyliśmy się w przedziałach jak śledzie, męczyliśmy jak więźniowie w tajgach.”

Od tamtych lat wiele się zmieniło. Mamy szybki transport, przekraczanie granic, dostęp do nauki języków. Świat się skurczył, w kilka godzin można polecieć za ocean. Niebo a ziemia. Ale im więcej komfortowych, łatwych podróży, tym mniejsze robią na nas wrażenie. Stan przyjemnego uniesienia po wyjeździe trwa krócej, szybciej powszednieje. Może warto więc zrobić krok wstecz i podróżować wolniej, mniej wygodnie? I niekoniecznie coraz dalej? Ja spróbuję, bo ujął mnie czar przeszłości.