W Ameryce. Antyki
Czyli jak zostałam śmieciarą w zakupowej stolicy świata.
Im jestem starsza, tym mniej potrzebuję. Mam coraz mniejszą ochotę na zakupy, nowe znajomości, stanowiska, konta na kolejnych platformach społecznościowych. To chyba dobrze wróży mi na starość, kiedy wiele rzeczy będzie po prostu poza moim zasięgiem, niezależnie od wątpliwej przyszłości ZUSu. Z wiekiem odwracam się od konsumpcyjnego pędu i ciągłej rządzy nowości, za to chętniej spoglądam w przeszłość. Także w podróży. Nie mam tu na myśli zamiłowania do muzeów czy encyklopedycznych tomiszczy, których zadaniem jest przybliżenie minionych czasów i prawdziwego ducha odwiedzanych miejsc. Już dawno odkryłam na to lepszy sposób. Nawet modne dziś “muzea żywe” chowają się przy najbardziej pouczającej i namacalnej lekcji historii, jaką można odebrać, czyli grzebaniu w śmieciach.
W osobnym tekście (tutaj) piszę o nowojorskim recyklingu, czyli ulicznych wystawkach mebli, drobnych sprzętów i książek, z którego to zwyczaju sama chętnie korzystam (i jako wystawiająca, i jako grzebiąca). Tym razem opowiem jednak o innej amerykańskiej tradycji: o sklepach z antykami, których jestem ogromną entuzjastką. Chciałabym w tym miejscu niektórych sprowadzić na ziemię: tutejsze “antiques” nie mają wiele wspólnego z polską Desą czy innymi wytwornymi punktami sprzedaży szlachetnych mebli, zabytkowej biżuterii, porcelany czy obrazów w złotych ramach. Takie miejsca odstraszają samą wystawą, zdającą się krzyczeć: “niezamożnym wstęp wzbroniony”. Amerykańskie antyki, jak wszystko, co w tym kraju dobre, są przystępne dla mas. Szyld “Antiques” wisi w prowincjonanlnhch witrynach, na stodołach i szopach. To po prostu składy staroci, czyli wszystkiego, co kiedyś z jakichś powodów ktoś uznał za niepotrzebne. Kiedy z daleka widzę znajomy napis, gwałtownie hamuję albo niebezpiecznie skręcam. Choćby nie wiem co, staję. Takie miejsca wabią mnie jak syreni śpiew, choć na co dzień zakupy są dla mnie udręką.
Oto paradoks: mieszkam w Nowym Jorku – zakupowej stolicy świata – a wbrew wyobrażeniom koleżanek nie byłam dotąd w żadnym butiku na 5. Alei, choć regularnie nią chodzę. Nie dbam o markowe outlety i wyprzedaże z okazji Black Friday. Mam za nic butiki Cartiera, Hermèsa i Johna Varvatosa, ani o dzieła młodych projektantów z Soho. Metka i zapach nowości działają na mnie jak trutka na nowojorskiego szczura: odpychająco. Jak mucha na lep łapię się za to na zapach starych książek w księgarni Strand lub maleńkim antykwariacie Alabaster. Aromat zapuszczonego mieszkania, jaki wydziela zagracony po sufit sklep ze starzyzną na Brooklynie, jest mi milszy niż drogocenne perfumy. A już najbardziej lubię małe, przydrożne rupieciarnie, w których rozrzut przedmiotów jest tak rozległy jak same Stany.
Zawartość tych swojskich wnętrz poza głównym budynkiem często zajmuje również garaż, stodołę albo wylewa się wprost na pobocze. Znajdziemy tu meble lub ich karykatury: chwiejące się krzesła, obłażące z farby bujane fotele i półki nie zawsze trzymające poziom. Są stare drewniane skrzynki, rdzewiejące puszki i pudełka na narzędzia. Mniej lub bardziej kiczowate obrazy, portrety przodków (czyichkolwiek), pożółkłe serwetki, poduszki i patchworkowe narzuty. I wreszcie drobnica – szklane butelki, słoiki, zabawki. Jaka podaż, taki popyt. Amerykanie kochają grzebanie w starociach, “antiquing” to dla nich tak samo popularna forma spędzania wolnego czasu jak w Polsce wypad na ryby czy grzyby.
Cynik powie, że amerykańskie zamiłowanie do staroci wynika z kompleksu krótkiej historii. Usystematyzowane osadnictwo w Stanach Zjednoczonych liczy niewiele ponad czterysta lat, nie licząc czasów rdzennych Amerykanów, po których niestety nie zachowało się wystarczająco dużo pamiątek, by mogły wypełnić szopy, jakich pełno przy pierwszej lepszej szosie. Najstarsze okazy w składach staroci rzadko są starsze niż XIX wiek. Może i racja, że Amerykanie tak bardzo lgną do tego, co stare, bo wciąż im tego mało. Ale czy my w Polsce nie jesteśmy w podobnej sytuacji? Dwie wojny i lata zaborów mocno przetrzebiły nasze zasoby. A jednak nie bardzo lubimy wracać do tego co stare, używane, podniszczone. To wciąż synonim chudego portfela, a nie dobrego smaku. Widać wciąż jeszcze nie nasyciliśmy się po czasach braku.
Ale nie ja. Nie mam nic przeciwko kupowaniu przedmiotów, których ktoś dotykał, używał czy nosił. Przeciwnie, jestem ciekawa poprzednich właścicieli, tego jak mieszkali, wyglądali, żyli. Dlaczego postanowili rozstać się z danym przedmiotem? Może z niego wyrośli, a może rzecz okazała się trwalsza niż jej właściciel? Myślicie pewnie, że oddaję się nieokiełznanym zakupom i moje mieszkanie przypomina zapełnioną po sufit graciarnię nałogowego zbieracza. Zaskoczę was, z większości miejsc wychodzę z pustymi rękami. Wystarczy mi oglądanie i rozmyślanie, jak w muzeum. Choć przyznaję, za każdym razem czuję ten sam dreszcz emocji, to liczenie na jakieś niezapomniane, rewolucyjne znalezisko, przeoczone nawet przez właściciela sklepu. Jakiś cenny rękopis wetknięty za ramę obrazu, złotą monetę zaszytą w podszewce lub przeoczony obraz mistrza. Albo po prostu coś, czego nie ma nikt inny. Bezcenne w czasach masowej produkcji i łatwego dostępu do wszystkiego.
Dlatego kiedy tylko zrobi się cieplej ruszę na plażę, ale nie na Coney Island ani do niebotycznie drogich Hamptons. Wybiorę się nad mniej romantycznie brzmiącą Dead Horse Bay, czyli Zatokę Martwego Konia. W XIX wieku znajdowała się tu przetwórnia końskich szczątków (stąd nazwa) oraz nowojorskie wysypisko, którego zawartość jest wciąż wymywana przez ocean, zwłaszcza po burzy. Szklane butelki, fiolki po lekach, skórzane buty, stare zabawki – dla jednych brzmi jak obrzydlistwo, dla mnie jak gratka. Kto wie, może nasze śmieci, które dziś uznajemy za bezwartościowe, kiedyś też ktoś doceni i uzna za ciekawy relikt przeszłości? Tak czy siak, możecie mi mówić śmieciara. Będę zaszczycona!
Fot. pixabay.com