Myśli

Życie pisarza

Pisanie to moja pasja, ale się z niego nie utrzymuję. Dlaczego mi to nie przeszkadza?


Niedawno minęło dziesięć lat od początku mojej pisarskiej przygody. Nie liczę tu (a może powinnam) młodzieńczych debiutów: artykułu w parafialnej gazetce, przedruku moich dowcipów w “Uśmiechu Numeru” oraz nagród zgarnianych w konkursach na rymowanki podczas szkolnych rajdów PTTK. Była jeszcze rysunkowa książka w przedszkolu, z kartek związanych żółtą tasiemką. Wcześnie zaczął mnie kusić żywot pisarza. Niektóre dziewczynki marzą o tym, by zostać piosenkarką lub łyżwiarką, ja w wyobraźni widziałam siebie z notesem i filiżanką herbaty. W szkole nieźle szły mi wypracowania, w podstawówce miałam mądrą polonistkę. Ale w liceum i na studiach brakowało mi kogoś, kto by mnie poprowadził, pomógł znaleźć własny głos. Choć studiowałam filologię, nie było tam przestrzeni na naukę samodzielnego wyrażania myśli.

Zaczęłam zarabiać uczeniem języków obcych, potem przyszła kolej na staż i pierwszą pracę w marketingu. W wolnym czasie zawsze lubiłam czytać: książki, a zwłaszcza magazyny. Chyba każdy z nas ma taką sferę, do której go ciągnie, na myśl o której serce bije trochę szybciej. Dla mnie był nią świat prasy i literatury. Często po przeczytaniu jakiegoś artykułu myślałam: ja chyba też potrafiłabym tak pisać. W końcu kilka razy spróbowałam, wysyłając moje teksty na różne konkursy. W efekcie jednego z nich, w 2010 roku, w lipcowym wydaniu National Geographic Traveler ukazał się mój pierwszy prawdziwy artykuł – relacja z podróży na Mauritius. Do dziś pamiętam euforię, którą wtedy czułam. W letni poranek jak na skrzydłach biegałam po kioskach w poszukiwaniu magazynu z moim tekstem, w końcu kupiłam go na stacji benzynowej. Tamten artykuł możecie znaleźć tutaj.

Moje pierwsze “prawdziwe”, czyli płatne artykuły niedługo potem zaczęły się ukazywać w magazynie “Poznaj Świat”. To właśnie najstarszy magazyn podróżniczy w Polsce dał mi pierwszą szansę, a niedługo potem własny felieton pt. “Podróżności”. Dzięki “Poznaj Świat” nauczyłam się pisać o podróżach, zwiedziłam wiele świetnych miejsc i myślę, że już zawsze będę blisko związana z redakcją. Pisałam coraz więcej artykułów, dla różnych mediów. Pewnej jesieni zapisałam się na kurs pisania powieści organizowany przez warszawską szkołę Pasja Pisania. Tam zaczęłam pracę nad moją pierwszą książkę pt. “Zachłanni”, która jak na debiut spotkała się ze sporym zainteresowaniem czytelników i mediów. To zachęciło mnie do realizacji kolejnych pomysłów. W dwuletnich odstępach ukazały się książki “Hotel Bankrut” i “Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata”. W międzyczasie powstał też ten blog.

Przez cały ten czas, aż do dziś, zawodowo zajmuję się czymś innym, a pisanie jest przede wszystkim moim hobby, czasem źródłem dodatkowych dochodów. Choć mój dorobek jest spory, nie utrzymuję się z pisania. Czy to znaczy, że nie odniosłam sukcesu? Czy w wobec tego w ogóle warto kontynuować to zajęcie i poświęcać mu wolny czas, zamiast odpoczywać?

Kiedyś się nad tym zastanawiałam. Presja, by przekuwać pasję na pieniądze, jest dziś ogromna. “Kochaj to co robisz, a nie przepracujesz ani jednego dnia”. “Zarabiaj na tym, co najbardziej lubisz robić”, “Odkryj swoje talenty i czerp z nich zyski” – oto mądrości, które codziennie podrzucają nam media społecznościowe, w dodatku opatrzone przykładami osób, które to zrobiły: popularnych blogerów, instagramerów, youtuberów, mówców motywacyjnych, coachów, osób, które rzuciły etat i: założyły pensjonat na Mazurach/prowadzą winnicę/hodują lawendę/wyrabiają kozie sery, czyli żyją z tego, co lubią. Sama uległam tej pokusie. Chciałam prowadzić popularny blog i zaczęłam podglądać, jak robią to inni. Dość szybko jednak doszłam do wniosku, że o ile lubię pisać, o tyle nie mam ochoty zajmować się całą “blogaskową” otoczką: namawiać ludzi, by czytali moje teksty za pośrednictwem kilku platform społecznościowych, zapełniać blog wciąż nowym “kontentem”, czyli recenzjami produktów i newsami, całodobowym moderowaniem społeczności. Kiedyś miałam okazję obserwować blogerów podróżniczych przy pracy – ich podróż nie wydawała się przyjemnością, tylko siedzeniem z nosem w laptopie lub telefonie.

Do podobnych wniosków doszłam, jeśli chodzi o dziennikarstwo. Był w moim życiu kilkumiesięczny okres, kiedy zajmowałam się wyłącznie pisaniem tekstów. Miałam sporo zleceń, regularną współpracę z różnymi tytułami, zlecenia redaktorskie, pracowałam nad książką, kontynuowałam blog. Byłam na dobrej drodze, by utrzymywać się tylko lub głównie z pisania, co przecież bardzo lubię i co oficjalnie byłoby wyznacznikiem mojego sukcesu. Mogłabym z dumą opowiadać: własną praca doszłam do etapu, kiedy żyję już tylko z pisania. Problem w tym, że takie życie niezbyt mi odpowiadało: pisanie na zamówienie, wyrabianie miesięcznej normy tekstów, żeby uzbierała się z tego przyzwoita kwota, pisanie na tematy, które niekoniecznie mnie interesują. Zajęcie, które wydawało się twórcze, okazało się monotonne, jeśli nie przeplatały go inne czynności, które wiążą się choćby z niepopularną pracą na etacie: trochę przekładania papierów, zebranie, wyjście na spotkanie, delegacja.

Zauważyłam, że najlepiej funkcjonuję, kiedy zajmuję się naprzemiennie różnymi zadaniami. A w pisaniu jestem najbardziej produktywna i twórcza jeśli nie zajmuję się nim przez cały czas. Zwykłe życie jest mi potrzebne, żeby odetchnąć, poobserwować świat, nabrać pomysłów. Nie umiem i nie chcę być non stop kreatywna. Elizabeth Gilbert, pisarka, w książce “Wielka magia” stwierdziła wprost, że to bardzo uczciwy układ: zarabiać na czymś innym, a artystyczne zajęcia wykonywać w wolnym czasie. Jej zdaniem artyści nie powinni narzekać, że trudno im związać koniec z końcem, kiedy chcą żyć tylko z twórczych zajęć. Oddzielenie pieniędzy od pasji jest zdrowe, daje wolność twórczą i wpływa na jakość tego, co tworzymy. Złośliwcy powiedzą, że Gilbert nie musi martwić się o pieniądze, ale uwierzmy jej na słowo: mówi, że pisałaby niezależnie od sukcesów.

Mój kolega, również pisarz-hobbysta, wytłumaczył mi, że pisanie daje mu po prostu poczucie dobrze spędzonego czasu. Przeczytałam też gdzieś (nie pamiętam gdzie) historię o człowieku, który zapytany, po co uparcie pisze, skoro jego książek nikt nie kupuje, odpowiedział: “Dzięki temu spełniam swoje marzenie i żyję życiem pisarza. To nic, że nie nie sprzedaję bestsellerów i muszę zarabiać inaczej. Ale żyję jak pisarz: każdego dnia przychodzi moment, że parzę sobie kawę, siadam przy biurku, piszę otoczony książkami na moich półkach. Dokładnie tak chciałem żyć. Reszta nie ma znaczenia”.

Ja też żyję życiem pisarki, reporterki, blogerki. Brakuje mi tylko jednego elementu: nie doczekałam się jeszcze własnego gabinetu, ani nawet biurka. Przeważnie piszę z laptopem na kolanach. Kiedyś się doczekam i będę mieć pokój do pracy. Wiem, jak tam będzie. Widok na drzewa. Biurko, obok kolorowy fotel i lampa. Na ścianach ulubione obrazy i ilustracje (w tym kupiony na jednej z aukcji szkic sylwetki Balzaka, który przez kilkadziesiąt lat wisiał w pokoju Agnieszki Osieckiej). I duży blat na dużo filiżanek kawy.

Fot. pixabay.com