Rzeczy

W Ameryce. Wystawki

Drogie miasto! Pokaż mi swoje chodniki, a powiem ci, kim jesteś.

Amerykański reżyser teatralny Moss Hart napisał o Nowym Jorku, że od swoich przyszłych mieszkańców wymaga tylko jednego – odwagi snucia marzeń. Nie dba o ich przeszłość, pochodzenie ani stan posiadania. Minęła cała epoka, a te słowa są wciąż aktualne. I choć wiele się zmieniło – dziś przybysze stawiają stopę na nowojorskiej ziemi po kilkugodzinnym rejsie powietrznym, a nie kilkutygodniowym morskim, a z otwartością amerykańskich ramion można dyskutować – to pewne rzeczy pozostały takie same.

Jedną z nich jest brak możliwości przywiezienia do Nowego Jorku bagażu, który pozwoliłby na próbę ułożenia sobie tutaj życia. Choć dzieli nas kilka wieków od czasów osadników z Mayflower, to przyjezdny do Wielkiego Jabłka nadal ma zagwozdkę, jak się spakować. Wprawdzie nie musi taszczyć kufrów i skrzyń, zastanawiając się czy zbyt ciężki ładunek nie pośle jego statku na dno, ale ogranicza go waga bagażu lotniczego i jego dozwolona zawartość. Przekonałam się o tym ostatnio, nadając kurierem tzw. mienie przesiedleńcze. Moja pościel, ubrania i buty zostały uznane za niedopuszczalne i niebezpieczne, w związku z tym do Nowego Jorku dotarłam tylko ja, ale nie mój dobytek. Jego brak zdawał się podwójnie dojmujący na gołej podłodze pustego mieszkania, które zgodnie z miejscowym zwyczajem wynajęłam nieumeblowane. Można powiedzieć, że byłam goła i wesoła, choć akurat nie było mi do śmiechu.

Ale słowa Mossa Harta znów okazały się prawdziwe. Nowy Jork powiedział mi: nie bój nic, w nagrodę za to, że miałaś śmiałość tu przyjechać, dam ci wszystko, czego potrzebujesz. I zesłał mi mannę z nieba. Pierwszego sobotniego ranka, kiedy wyszłam przejść się po okolicy (i rozejrzeć za sklepem z meblami), wróciłam objuczona, nie wydając ani dolara. Spacerowanie po ulicach Nowego Jorku przypomina poszukiwanie skarbów, tyle że bez mapy ani wykrywacza metali. Ktoś musiał mi wytłumaczyć, jak to działa. Amerykanie wystawiają na chodniki wszystko, co uważają za niepotrzebne. Przed każdym budynkiem mieszkalnym jest niski płotek, za którym stoją kubły na śmieci. Wszystko, co ląduje obok pojemników albo poza płotkiem, na chodniku, to tzw. wystawka – rzeczy, które można sobie wziąć. Nowojorczycy wystawiają wszystko, co im się podniszczyło, opatrzyło albo znudziło. W polskich kategoriach, są to na ogół rzeczy dobre i sprawne, często prawie jak nowe, a czasami wartościowe właśnie dlatego, że stare. W mojej sytuacji były jak znalazł – w przenośni i dosłownie.

W oczekiwaniu na wyprostowanie sprawy z niedostarczoną przesyłką stałam się posiadaczką darmowego regału na książki, drewnianych krzeseł, dwóch komód i dwóch obrazów, a także wózka dziecięcego i fotelika samochodowego. A to tylko wierzchołek góry lodowej, skromne odpryski z sezamu, jaki stanowią tutejsze ulice. Szczególnie udane łowy zdarzają się w weekendy, bo wtedy najwięcej ludzi organizuje generalne porządki, przemeblowania albo przeprowadzki. Spacer po mieszkalnej dzielnicy w okolicach południa przypomina wtedy brodzenie po plaży, przez którą przetoczył się sztorm, wyrzucając na powierzchnię to, co skrywały morskie odmęty. Znajdzie się sporo śmieci, czasem ładne szkiełko, a czasem prawdziwa perełka. Sobotnio-niedzielne tornado sprzątania patroszy nowojorskie domy z wnętrzności, rzucając je na pożarcie krawężnikowym sępom, a ciekawym obserwatorom dostarczając materiałów do badań. Bo czy można więcej dowiedzieć się o społeczeństwie niż zaglądając do jego śmieci?

Na chodnikach lądują najczęściej meble. Poobijane stoliki do kawy, wysiedzianie kanapy, lekko wytarte fotele i chwiejące się półki stanowią przegląd miejscowej stylistyki wnętrz. Zagadkowe plamy i kłębki sierści na dywanach każą się domyślać liczby domowników i ich zwyczajów. Czasem jedynym powodem skazania sprzętów na banicję jest niemodny kolor albo wymiar nie pasujący do tutejszych wąskich pokoi. Stałymi bywalcami chodników są też akcesoria dziecięce. Musiałam minąć już z dziesięć niemowlęcych chodzików, kuszących kolorowymi grzechotkami. Gdybym miała w domu niemowlę, wzięłabym je wszystkie. Rzucam się za to na sterty książek i gazet, licząc na ładne okładki New Yorkera (reprodukcje redakcja sprzedaje po 100 dolarów!).

Najprzyjemniejsza jest niepewność, co dziś się trafi, to ciągłe liczenie na niespodzianki, które każą iść z nosem przy ziemi, a nie podziwiać widoki. Uczucie, które zbliża ludzi. Miejscowa grupa facebookowa wysyła sobie „curb alert”, czyli krawężnikowy alarm. Jeśli widzą coś, czego sami nie wezmą (pewnie z braku miejsca), fotografują wystawkę i podają adres. Kto pierwszy, ten lepszy! Co lepsze kąski właściciele sprzedają za przysłowiowego pensa. Może powiecie, że to obrzydliwe, że zbieranie rupieci. Ale jest w tym zwyczaju coś szlachetnego, jakaś próba rehabilitacji za to, ile to gigantyczne miasto codziennie przejada, marnuje i śmieci. Wystawki i drobni zbieracze są przeciwwagą dla nowojorskiego pędu, konsumpcyjnego drżenia i zachłanności. Można odczuwać wieczny głód posiadania więcej,  grunt to sycić ten głód z głową. A pewnego dnia, kto wie, może trafi się prawdziwy los na loterii. 

Pewien amator staroci wypatrzył kiedyś obrazek w ładnej, ale zniszczonej ramie. To właśnie ona, a nie sama grafika, interesowała go najbardziej. Kiedy zdjął ją do renowacji, zza obrazka wypadła złożona na pół kartka. Okazało się, że był to jeden z 24 egzemplarzy Deklaracji Niepodległości, który wyceniono na 2,5 miliona dolarów. A więc nie znamy dnia ani godziny. Na wszelki wypadek lepiej mieć oczy otwarte.

Fot. Alexander Shustov/unsplash.com