W Ameryce. Oda do werandy
Gdyby Jan Kochanowski żył w Ameryce, napisałby: gościu, siądź na werandzie i odpocznij sobie.
Zaczynamy objazd po amerykańskiej prowincji w ramach cyklu “W Ameryce”. Pierwszy artykuł z tej serii postanowiłam poświęcić werandom, które są dla mnie symbolem amerykańskich domów. Mówimy o domach za miastem, choć w USA i w miastach znaczna część mieszkańców mieszka w domach, a nie w blokach. Z wyjątkiem naprawdę dużych metropolii, których w Stanach jest raptem kilka, Amerykanie wolą mieszkać w domach i zazdroszczę im tej możliwości.
Sama od dawna marzę o domu, ale niestety w Polsce trudno zrealizować to marzenie, zwłaszcza młodym ludziom. Bardzo często praca zmusza nas do układania sobie życia w dużych miastach (tak było w moim przypadku), a tam sporym wyczynem jest pozwolenie sobie choćby na niewielkie mieszkanie. Domy w polskich miastach są koszmarnie drogie, poza tym jest ich mało i często nie wyglądają szczególnie atrakcyjnie. Ładniejsze i tańsze domy znajdziemy w małych miejscowościach i na wsi, ale tam znacznie trudniej o pracę. I koło się zamyka. Moi rodzice zbudowali dom dopiero koło pięćdziesiątki i kiedy o tym myślę, to czekam już na własną emeryturę, będę wtedy mogła przestać dojeżdżać i osiądę w jakimś miłym siedlisku.
Dla Amerykanów dom to norma, choć złośliwi przypomną, że kryzys z 2008 r. wywołali właśnie niefrasobliwi amerykańscy kredytobiorcy, który brali pożyczki na nieruchomości powyżej swoich możliwości. Cóż, Amerykanie lubią przestrzeń i wygodę i wcale im się nie dziwię. O jakości amerykańskich domów słyszałam wiele złego – że są byle jakie, podszyte wiatrem, nadgryzione przez termity, że buduje się je na kilkadziesiąt lat, a potem burzy. Może to prawda, choć w USA zdarzało mi się nocować w domach liczących po 150-200 lat. Nie wnikając w inżynieryjne dyskusje, jednemu trudno zaprzeczyć: amerykańskie domy są po prostu piękne. A jednym z elementów decydujących o tej urodzie jest weranda, czyli front porch.
Weranda to definicja lata, której będzie mi brakować w Polsce. Nad Wisłą jest dość niepopularna – szczęśliwcy posiadający domy wolą tarasy, balkony albo kącik wypoczynkowy w ogródku. My, Polacy, lubimy unikać ciekawskich oczu i wolimy odpoczywać zasłonięci płotem, na tyłach domu lub odgrodzeni od sąsiadów choćby pergolą. Strzeżemy swojej prywatności, nie lubimy wystawiać się na widok publiczny, ściszamy głos, żeby ktoś nas nie podsłuchał. Ale jeśli sięgnę pamięcią wstecz, to przypominam sobie przydomowe ławeczki, na których w niedzielne popołudnia siadali moi dziadkowie i inni mieszkańcy ich wsi. Przyglądali się ulicy, pozdrawiali przechodzących, omawiali sprawy minionego tygodnia. Było w tym coś z siedzenia na werandzie, choć w polskich wiejskich domach łatwiej o zabudowany ganek lub sień. I ganek, i sień mają funkcję użyteczną – tu zostawia się buty, zakupy, ciasto, które ma stać w chłodzie. Nie ma tu miejsca na leniuchowanie.
Co innego weranda. W amerykańskich domach porch rozsiada się przy wejściowych drzwiach i zaprasza do odpoczynku. Wejście do domu nie służy tylko do przemykania z zewnątrz, by zatrzasnąć drzwi od środka i schować się przed wszystkimi. Weranda to etap przejściowy pomiędzy domowym zaciszem a pośpiechem zewnętrznego świata. Na werandę wychodzi się rano z kubkiem kawy, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, podnieść rzuconą na schody gazetę i zerknąć na wiadomości, pozdrowić sąsiada i zapytać, jak leci. Po takim rozruchu wiemy już, co w trawie piszczy i można zaczynać dzień. Po południu i w weekendy na tej samej werandzie siada się w bujanym fotelu i podsumowuje dzień, dogląda roślin w ogrodzie, nieśpiesznie rozmyśla o życiu. Ważne codzienne czynności, które dziś zastąpiło gapienie się w telefon.
A przecież nic nie może równać się ze skrzypiącą drewnianą podłogą, bujanym fotelem kołysanym przez wiatr, balustradką, na której przysiadają ptaki, a pod nią pachną kwiaty. Dzień zaczęty w ten sposób musi być uważniejszy, a codzienność spędzana w takim otoczeniu – po prostu przyjemniejsza. Weranda to centrum zarządzania światem, a raczej przyglądania mu się z pozycji spokoju i godności. Na werandzie z zaaferowanego uczestnika sztuki zwanej życiem można zmienić się w widza. Dzięki temu lepiej można odgrywać swoją rolę, w której obsadziło nas przeznaczenie.
Weranda to także przestrzeń, gdzie Amerykanie zaznaczają zmieniające się pory roku. Tak jak sklepy urządzają swoje sezonowe wystawy, tak mieszkańcy dekorują swoje werandy. Jesienią znajdziemy tu dynie, jabłka, astry i wieńce w kolorowych liści. Zimą przyjdzie pora na świąteczny przepych – girlandy z ostrokrzewu, candy canes, czyli pasiaste cukierki w kształcie laski, i Mikołajów wspinających się po poręczy. Wiosną pojawią się cięte kwiaty, zające i jajeczka, a latem lampiony, owoce, świece. Weranda to przestrzeń, na której nie jest się tylko dumnym posiadaczem domu, mającym w nosie resztę świata. Tu jest się częścią lokalnej społeczności i zmieniającej się przyrody.
Choć o Amerykanach mówi się, że należą do najbardziej zapracowanych narodowości na świecie, to jednocześnie nie wstydzą się odpoczywać. Przesiadywanie na werandzie nie jest dla nich krępujące. Kiedy wreszcie uda mi się spełnić marzenie o własnym domu, na pewno będzie tam weranda. Będzie też kilka innych elementów, o których przeczytacie w kolejnych tekstach z serii “W Ameryce”.