Mieszkam w Nowym Jorku
O życiu mówią, że pisze najlepsze scenariusze. Nie wiem, czy najlepsze – ale na pewno ciekawe. Sama właśnie się o tym przekonałam.
Efektem tego scenariusza jest to, że od tygodnia mieszkam w Nowym Jorku. Mieście ze snów, z filmów, z książek i opowieści. Choć w zeszłym roku na pewno bym w to nie uwierzyła.
Nigdy nie planowałam wyjazdu z Polski ani specjalnie o nim nie marzyłam. Ok, podróżując, wiele razy wyobrażałam sobie, jak by to było mieszkać w innych krajach (więcej przeczytacie we wpisie „Moje życie gdzie indziej”). Ale te urlopowe rozważania nigdy nie przeszły w fazę realizacji. Nie dlatego, że nie starczyło mi odwagi – po prostu lubiłam swoje życie w Polsce i nie czułam potrzeby niczego zmieniać. A w zeszłym roku tego typu myśli już zupełnie wyleciały mi z głowy.
Siedziałam w domu na macierzyńskim, pogodzona z tym, że na pewien czas moje podróże nieodwołalnie się skończyły, przynajmniej te dłuższe i dalsze. Przyjęłam to z pogodną rezygnacją, zadowolona, że wcześniej zdążyłam zobaczyć spory kawałek świata. Znalazłam też sposób na to, by pozostać w kontakcie z podróżami. Czas drzemek córki poświęcałam na pisanie książki – zbioru rozmów z Polkami, które wyjechały w różne strony świata i zajmują się tam ciekawymi rzeczami. Można powiedzieć, że zamieniłam podróże realne na wyobrażone, własne na czyjeś. Nie czułam się z tego powodu nieszczęśliwa. Słuchałam świetnych historii, oglądałam niesamowite zdjęcia i nie ruszając się z domu, nie ponosząc żadnych konsekwencji śledziłam cudze życiorysy. Jednocześnie byłam pewna, że sama jestem od takich scenariuszy tak daleko, jak miejsca, w które wybrały się moje bohaterki – czyli tysiące kilometrów.
Z końcem lata wróciłam do ulubionej pracy w wydawnictwie, w którym lojalnie zamierzałam też wydać książkę, trzecią z kolei. Po rocznej przerwie byłam zadowolona, że moje życie częściowo wróci na dawne, znane i lubiane tory. Na tym etapie nie szukałam wrażeń, chciałam spokojnie zmienić tryb „mama w domu” na „mama w pracy” (zapewniam was, że to wystarczająca adrenalina). Byłam gotowa. Miałam mnóstwo energii, pomysłów i parę nowych ciuchów, które miały mi dodać pewności siebie po chwilowym wypadnięciu z obiegu. Cieszyłam się. Nie miałam pojęcia, że firma, w której poczułam się jak w domu, przestanie widzieć dla mnie miejsce. Że dotychczasowy wydawca (i pracodawca) nie będzie zainteresowany moją książką.
Nie było mi do śmiechu, choć chwilę wcześniej podczas spotkań w szkołach namawiałam licealistów, żeby się nie bali i każdy kryzys traktowali jak szansę na nowy rozdział. Powinnam siebie posłuchać. Po twardym lądowaniu nie przewidziałam, że sprawy potoczą się jeszcze szybciej. Że moją książkę wyda wymarzony National Geographic, a ja znajdę pracę, w której szybko otrzymam możliwość wyjazdu na placówkę. I przyjmę tę szansę, jak bohaterki mojej książki „Rzuć to i jedź”. Choć nawet dziś ten pomysł wydaje mi się szaleństwem.
Oczywiście nie wszystko poszło tak szybko i gładko (może poza odpowiedzią z NG, która nadeszła w jeden dzień), ale ten wpis nie jest o tym. Jest o tym, że czasem w życiu zabawnie się układa. Zdarzyło mi się to kolejny raz. Kiedy napisałam książkę o przyjezdnych do Warszawy i ich marzeniu o własnym domu, samej udało mi się to marzenie spełnić. Kiedy napisałam „Hotel Bankrut”, mnie też, jak jej bohaterów, spotkał życiowy zakręt. Czwartą książkę muszę napisać o wygranej w totka 😊
Niektórzy mówią, że przyciągamy w życiu to, o czym myślimy, na czym koncentruje się nasz umysł. Wtedy nawet nie musimy wypowiadać życzeń, rzeczy dzieją się same. To oczywiście duże uproszczenie. Żeby tutaj przyjechać musiałam odwalić kawał roboty i przepędzić tysiące wątpliwości, tych własnych i tych mniej lub bardziej życzliwie podrzucanych przez innych. Kiedyś wam o tym opowiem. Kiedyś też opowiem wam o tym, jak to wszystko się skończy.
„But I’m here now!” – jak powiedziała Vivian z Pretty Woman, rzucając się na łoże w luksusowym hotelu. Teraz jestem tutaj, choć kiedy patrzę wstecz, samej trudno mi w to uwierzyć. A skoro tu jestem, to będę dla was pisać.